Robert Bogdański Robert Bogdański
936
BLOG

Wychowani na zgliszczach

Robert Bogdański Robert Bogdański Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Wielość. Wielość postaci, wielość wątków, wielość dialogów, które raz są pełne niedopowiedzeń, a za chwilę mogą stać się ostre jak nóż. Wielość anegdot, o których nigdy nie wiadomo, czy są autentyczne, całkiem wymyślone, czy też prawdopodobne, bo oparte na zachowanych świadectwach. Wielość dokumentów - bo i tych nie brakuje – których brutalność pozbawia czytelnika oddechu niczym uderzenie w splot słoneczny. Wielość postaw: od podłości przez oportunizm i naiwność aż do bohaterstwa, ale najczęściej jakieś ich mieszaniny, zmieniające się zależnie od okoliczności.

Niekończąca się podróż przez ruiny, zadymione sale konferencyjne, areszty śledcze, gabinety polityków, zagubione w lasach drogi, zatłoczone tramwaje, podejrzane podwórka i knajpy. Ta książka pulsuje i żyje niczym jezioro pełne ukrytych w dnie gejzerów, z których wydobywają się strumienie to gorące, to lodowate, czasem świeże, ale częściej zgniłe i odrażające.

Wszystko to miesza się i kłębi, wydarzenia pędzą poganiane przez czujnie śledzących je czekistów, którzy – zdaje się -  sami jedni wiedzą, co naprawdę się dzieje i dokąd zmierzamy. Czytelnik nurza się w oceanie zdarzeń i wychodząc zeń otrząsa się oszołomiony pytając sam siebie naiwnie: czy to się mogło zdarzyć? Czy to się zdarzyło? Jak to możliwe, że w środku Europy, że rękami ludzi przedwojennych i wojennych? Jak to możliwe, że czekiści nie byli w dziele zniewolenia sami?

Ta książka to przejmujący opis dokonanego w ciągu kilku powojennych lat gwałtu na Polsce. Tytułowe „Zgliszcza” to moralny i polityczny stan społeczeństwa, które przetrwawszy okrutną wojnę dostało się w tryby stalinowskiej machiny i nie miało siły, aby wytrzymać jej napór. PSL i „leśni” to były tylko niewielkie przeszkody i ich pokonanie sygnalizowały jedynie ciche chrupnięcia na drodze potężnego walca, jaki sunął przez kraj. Perspektywa, jaką przyjął autor sprawia, że niewiele w tym obrazie jest Kościoła, ale i on nie był przeszkodą, która byłaby w stanie powstrzymać machinę.

Obraz kreślony przez Piotra Zarembę jest sugestywny i potężny i jedyne, co mogę zrobić, to polecić lekturę, bo warto jest wejść do tego pełnego podskórnych nurtów jeziora, aby samemu doświadczyć uczucia zanurzenia w historii. Rzecz jasna historii opowiadanej subiektywnie, bo tylko taka jest możliwa, zwłaszcza w powieści. Wielu czytelników będzie więc zapewne protestować, gdy zobaczą, że bliscy ich sercom bohaterowie sportretowani zostali nie tak, jak by to ich zdaniem zrobić należało. Wyobrażam sobie choćby, że uczynią tak miłośnicy Zofii Nałkowskiej, czy Tadeusza Konwickiego.

Nie w sporach o przedstawienie konkretnych postaci jednak rzecz. Obraz dokonywanego na tysiące sposobów zniewolenia społeczeństwa jest prawdziwy nawet, jeśli poszczególne plamki można było namalować używając innego odcienia farby. I nawet jeśli można było dodać cały ogromny fragment w postaci losów ludzi Kościoła, co jest największym zarzutem z punktu widzenia kogoś, kto oczekiwałby panoramy pełnej.

Z mojego punktu widzenia, punktu widzenia człowieka urodzonego w tym samym mniej więcej czasie, co autor, istotne jest co innego. Oto nasze pokolenie wychowało się na zgliszczach. W społeczeństwie, którego elity zostały wygnane, złamane lub zmuszone do tajnej współpracy. W społeczeństwie, w którym niewielu odważało się żyć w prawdzie, a ci którzy byli przywódcami rodzących się protestów mieli za sobą ciemne karty w swoim poprzednim życiu. To nie jest „panświnizm”. Autor nie pisze o tym, że wszyscy byli winni i jednakowo zaangażowani w zaprowadzenie systemu sowieckiego w Polsce. I ja także jestem od tego  najdalszy. Autor pokazuje zgliszcza po normalnym społeczeństwie. A czytelnik z mojego pokolenia uświadamia sobie, że początek jego życia upłynął na zgliszczach, które były dlań tajemniczym ogrodem dzieciństwa.

Oczywiście każdy w pewnym momencie boleśnie przeżył coś w rodzaju inicjacji, uświadomienia sobie, gdzie naprawdę żyje. Dla całego narodu taką spektakularną inicjacją był karnawał Solidarności z jego wysypem literatury historycznej i gwałtownie rozbudzonym głodem wiedzy o własnej przeszłości. Śmiem jednak twierdzić, że była to inicjacja niepełna, bo dokonywana częściowo przez ludzi, których intelektualne lub duchowe korzenie tkwiły w owych zgliszczach właśnie. Była to inicjacja kaleka. Jej symbolem może być choćby plakat z Uniwersytetu Warszawskiego, z jesieni 1980 roku, zapraszający na spotkanie z profesor Krystyną Kersten, która miała opowiadać o umacnianiu władzy w powojennej w Polsce, na którym czyjaś ręka dopisała „Precz ze Stalinów!”. Czy była to ręka esbeka, czy może kogoś, kto nie potrafił zapomnieć czasów władzy ZMP na Uniwersytecie? Osobiście stawiałbym na to pierwsze, ale to nie  zmienia faktu, że historię zniewolenia opowiadali nam ludzie w to zniewolenie głęboko uwikłani.

Pęknięcie, jakie dokonało się w polskim społeczeństwie w latach 1945-47 nie zostało zaleczone ani w czasie zrywu pierwszej Solidarności, ani przez ponad ćwierć wieku III Rzeczpospolitej. Ciągle jesteśmy w trakcie układania opowieści o naszej przeszłości, która pozwoli nam dobrze ułożyć naszą teraźniejszość. Jeżeli miałbym wskazać na czym polega największa wartość książki Piotra Zaremby, to właśnie na tym, że jest piękną i spójną opowieścią o tym, co zdarzyło się w czasie, który – mimo, że wielu wolałoby obecnie temu zaprzeczyć – był kluczowy z punktu widzenia budowania współczesnej tożsamości Polaka. Opowiadając o wydarzeniach sprzed siedemdziesięciu lat w istocie opowiada Zaremba o podglebiu naszej współczesnej świadomości. Być może dlatego czyta się tę książkę ze ściśniętym sercem.

Piotr Zaremba, "Zgliszcza", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2017.

Nie lubię stadności myślenia, więc będę przebywał raz po jednej, raz po drugiej stronie barykady.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura